- Jak ja się za tobą stęskniłam! - krzyknęła Jane.
- Ja za tobą też! - mocno ja przytuliłam.
Nie widziałyśmy się chyba od 3 miesięcy, bo wyjechała do Francji. Teraz miałyśmy razem być na pokazie.
- Opowiadaj wszystko! - powiedziałam siadając na krześle.
- No bo...w ciąży jestem! - krzyknęła z wielkim entuzjazmem.
- Na prawdę? Boże, jak się cieszę! - wrzasnęłam i znów ją przytuliłam. Zachowywałyśmy się znowu jak nastolatki, z mniejszą ilością problemów niż teraz mamy...
Usłyszałyśmy znaczące chrząknięcie.
- Mogę na chwilę przeszkodzić? - wychrypiał dobrze znany mi głos. Obróciłyśmy się w stronę drzwi.
Harry podszedł do mnie i musnął moje usta, a potem przytulił Jane.
- Dawno cię nie widziałem. - powiedział z uśmiechem zwracając się do mojej przyjaciółki.
- Ja ciebie też. - zaśmiała się.
- Słyszałem tak przypadkowo że wujkiem będę! - powiedział radośnie.
- No oczywiście! Cieszysz się? - zaczęła się śmiać Jane.
- Bardzo! Widzisz kotku, może ty też byś się zgodziła na powiększenie naszej rodziny? - zwrócił się do mnie.
- Co ty tu robisz, Styles? - powiedziałam ignorując jego pytanie.
- Ale nie przyjemnie! Tak bardzo mnie nie lubisz? Zapomniałaś tych szpilek na pokaz, więc ci je przywiozłem... - podał mi do rąk karton z butami.
Czy on nawet mnie denerwując musi być czarujący?
- aaaww, jak słodko... - powiedziała Jane.
- Dziękuję. - cmoknęłam go w usta.
- Lecę. My z rodzicami jesteśmy jakby co na arenie, aha, masz przyjechać na koncert. Kocham Cię. Na razie, Jane. - pożegnał się i wyszedł.
- Ty to masz szczęście... - westchnęła Jane.
- Dla czego? - uśmiechnęłam się.
- On się tak o ciebie troszczy...sławny jest, przystojny, żartobliwy... - rozmarzyła się.
- Wiesz Jane...po twojej wypowiedzi boję się że mi go zabierzesz...
- No co ty, za kogo ty mnie masz! Z resztą on jest zapatrzony w Ciebie, nikt nie ma szans. A własnie... Harry wspominał coś o powiększaniu rodziny? - uśmiechnęła się.
- Nie ma mowy. Nie chcę mieć dzieci. Boję się po prostu, że popełniłabym jakiś błąd i potem miałyby takie dzieciństwo jak ja... - odparłam cicho.
- Tyle że twój ojciec był narkomanem i alkoholikiem, a Harry na 100% kimś takim nie będzie. - zaśmiała się.
- Pali. - odpowiedziałam krótko.
- To, że pali nie jest zagrożeniem dla dzieci, na pewno by uważał żeby nie robić tego przy nich.
- Jane...odpuść sobie.
Minęły gdzieś z 3 godziny. Makijażystka kończyła swoją pracę. Znudzona patrzyłam tępo w zegar. W ucho wpadły mi słowa z radia.
,,Tragedia w Los Angeles"
Na dźwięk nazwy miasta makijażyści, styliści, dosłownie wszyscy znieruchomieli. Panowała cisza, gdy wypowiadano kolejne słowa z głośnika.
,,Największy stadion w LA, ,,Los Angeles Memorial Sports Arena" Nagle się zawalił! Około 2 godzin temu budynek dosłownie runął w oczach, więźniąc pod gruzem kilkudziesięciu ludzi. Odbywały się próby sławnego boysbandu, One Direction, na razie nie wiadomo co stało się z piosenkarzami, ich ekipą i fankami, które były obecne na arenie"
Wyplułam na podłogę wodę którą miałam w ustach. Strach? Nie, to już była śmiertelna panika. Wszyscy spojrzeli się na mnie. Wybiegłam z pomieszczenia, a za mną Jane.
- Masz tu samochód? - krzyknęła zadyszana Jane.
- Przyleciałam samolotem, Harry pojechał pod tą przeklętą arenę samochodem! - odpowiedziałam szybko wzywając taksówkę.
Siedząc w pojeździe dusiłam się łzami.
- To nie mogło się stać....to nie mogło się stać! - schowałam twarz w dłoniach, powtarzałam to samo zdanie.
- Gabby, a może on akurat wyszedł...musiał przeżyć... - szepnęła Jane.
Zadzwonił mój telefon.
- Gabby błagam powiedz że ich nie było na tej arenie! - krzyknęła rozhisteryzowana Danielle.
Rozpłakałam się.
- Byli! Nie wiem...może wyszli... ale wiem że Harry jechał na arenę jakieś 2 godziny temu! - wyjąkałam.
- Cholera...nie...nie..nie oni wyszli, musieli wyjść! Przylecę jak najszybciej do LA, dam znać... - usłyszałam jej płacz. Rozłączyła się.
Nie minęło 5 minut gdy znów usłyszałam dzwonek.
- Halo? - spytałam cała we łzach. Jane mocno ściskała moją rękę.
- Gdzie jesteś? Gabby...oni byli na tej cholernej arenie, rozumiesz? Oni... - jęknęła histerycznie łykając powietrze Eleanor.
- Nie... - upuściłam telefon na siedzenie. - Nie! - krzyknęłam. Kierowca dobrze wiedział o co chodzi. W lusterku posyłał mi współczujące spojrzenie, bez słowa przemierzając ulice w stronę zawalonego stadionu...
Ehh.... Oł... Oni muszą przeżyć. Cudowny<3<3:-*:-*
OdpowiedzUsuńdziękuję ;)
Usuń